Życie jest podróżą. Recenzja ostatniej płyty Chippy'ego

mst

Chippy - The Last Voyage (okładka)

„Regular life events are the best inspiration. The Last Voyage is going to be a tale about becoming an adult”. – taka tajemnicza wiadomość zapowiadająca nowy album pojawiła się na fanpage’u Chippy’ego dokładnie 17 września 2017 roku. Niespełna miesiąc później, ku uciesze fanów, obietnica została spełniona. Z niecierpliwością czekałem na nową odsłonę poczynań swoistego mistrza samplingu, synthpopu oraz electropopu. Niedocenianego, tworzącego niszową muzykę, niebędąca nastawioną na komercyjny sukces, lecz będącą ucztą dla koneserów eksperymentów z dźwiękami. W pamięci mam jego perełki, jak np. „Unstable Routines”, „Drug Assembler”, czy „Ice Skates”. Obawiałem się jak będzie tym razem. Okazało się, że jest zupełnie inaczej niż zwykle. Ba, wręcz musi być inaczej niż zwykle, gdy mamy usłyszeć opowieść o życiu i dorastaniu młodego człowieka.

Album otwiera mroczne „Prologue”, niejako oddające klimat tego albumu – refleksyjny i tajemniczy. Intro nie nawiązuje do poprzednich płyt i EP-ek Chippy’ego – nie ma tutaj żartobliwego, ironicznego samplingu, jak np. w openerze „Warsaw” - „Welcome Everybody”, czy energetycznego „Beginning” z „Blastera”. Jest mrok i przygotowanie słuchacza na coś większego i ważniejszego – retrospekcję z życia. Uroku kawałkowi po mrocznym otwarciu dodaje stopniowa zmiana tempa i wejście żywszej części melodycznej. Nieoczywiste, ale prawdopodobnie najlepsze intro według mnie, jeśli brać pod uwagę longplaye artysty. Idealne, by rozpocząć naszą „ostatnią” podróż.

„The Stationery Ark” przynosi nam znane już z poprzednich płyt sztuczki i charakterystyczne dla Chippy’ego dźwięki. Może przyjść nam na myśl rozmarzenie młodego człowieka... Daje się tutaj wyczuć klimat vaporwave’u. Przez ostatnie lata stał się on nieodłącznym elementem utworów Chippy’ego. Kultura retro króluje i widać to wyraźnie.

W „Diazepine” nieco zwalniamy tempa. Znowu zamykamy oczy i marzymy, a klimat tylko nam sprzyja. On i wyraźna linia basowa przypomina mi trochę poczynania znanej grupy nurtu tzw. nowej fali - The Cure. Na myśl przychodzą skojarzenia z ich brzmieniem na wyjątkowo depresyjnych albumach „Disintegration” oraz „Faith”. Utwór zdobią melancholijne pady w tle i charakterystyczne rozmyte 8-bitowe dźwięki. Te dźwięki (zabawnie nazwane w tym utworze przez artystę jako supermeow – „super miauczenie”), niejako wizytówka Chippy’ego, pojawiają się jako główny motyw w jedynym kawałku z pełnoprawnym wokalem – „You Smell Like Stars Tonight (Supermeow Version)”. Warto tutaj wspomnieć o pierwszej rzeczy, której brakuje na tej płycie – subtelnego kobiecego głosu. Takiego, który trochę „szarpnie” za emocje. Zamiast niego mamy niezbyt wyróżniający się wokal męski. Nie jest przekombinowany, jest prosty i niejako dopasowany do klimatu LP, ale nie porywa.

„Like No One Else (Lurwa)” to tak naprawdę pierwszy energetyczny utwór na tej płycie. Jest pozbawiony niepotrzebnych „bajerów” i nie zaskakuje, jeśli znamy dobrze dyskografię Ziemowita. Zaskakiwać może jedynie tytuł, dlaczego akurat „Lurwa”? Na pierwszy rzut oka może to wyglądać na przekręcone przekleństwo, ale można odnieść też wrażenie, że mogą być to tylko naiwne pozory. Jak się okazuje, jest to cisza przed burzą - serią prawdziwych perełek na „The Last Voyage”.

Okładka stworzona przez Fenek Art nawiązuje do tytułu numer 6. „Point At Sunshine” to krótki utwór, aczkolwiek wyrasta na jednego z moich osobistych faworytów. Daleko mu do miana „przeboju” na miarę „J-Drosd” czy „Lights On The Dancefloor”, ale swoim minimalizmem i wyszukaną, przyjemną melodią, sprawia że można odpłynąć. Wszystko współgra w tym utworze. Słuchacz jest trzymany w napięciu czekając na wejście głównego motywu. Gdy w końcu się pojawia po minucie wprowadzenia, dopełnia się dzieło. Praktycznie idealne – szkoda, że takie krótkie.

W „Moments” pierwszym, co bardzo rzuca się w uszy, jest sampling dźwięku powiadomienia smartfona, tak jakby to była część momentów, które próbuje uwiecznić artysta. Nie od razu orientujemy się, że to sample. Być może złapiemy się w pułapkę i sięgniemy po swojego smartfona, by sprawdzić powiadomienia, po czym zdajemy sobie sprawę z zasadzki i robimy kolejne podejście do utworu. W drugiej części pojawia nam się znana skądś przez każdego melodia – to Classic Nouveaux – „Never Never Comes”, reprezentujący nurt tzw. new romantic lat 80. Track urywa się ciekawym efektem (podwyższeniem pitchu), by zrobić przejście do otwarcia kolejnego. „Useless Affairs (Part I)” jest oparty na efekcie zamierzonego kiczowatego distortu. Jest to jeden z trudniejszych momentów na tym albumie. Melodia nie jest przebojowa, a sporo tutaj efektów i przejść. Sama nazwa sugeruje nam rysującą się przeszłość – „bezużyteczne romanse”, znajomości, których żałujemy, a może źle podjęte w związku z nimi decyzje w życiu. Można tu podjąć różną interpretację, za to część zaczynająca się w 2:03 wyrasta na jeden z najlepszych momentów na tym albumie. Pojawia się fuzja beatu, pianina i chaotycznych synthów w tle – fuzja, która staje się emocjonalną bombą. „Useless Affairs (Part II)” nie jest kontynuacją motywu części pierwszej – nie ma tu beatu, jest mrocznie, a w tle rysuje się obraz jakiejś (być może) tragedii, dramatu przeżywanego przez twórcę w przeszłości.

W pierwszych dźwiękach „Own Private Void” wkraczamy lekkim krokiem w sferę tajemniczości, sekretów Chippy’ego, by potem wejść w romantyczną 8-bitową balladę „Ode To Her”. W opowieści o dorastaniu po prostu nie może zabraknąć motywu zauroczenia, miłości. Jako słuchacze możemy się domyślać, że autor w trakcie tworzenia myślał o swojej własnej. Wszak nazwa sugeruje nam, że jest to dedykacja dla kogoś. Oda do tej jednej, Jedynej. Track zaczyna się harmonijnym padem, by stopniowo „gasnąć”, brakuje tutaj jednak większej dawki emocji. Po odzie spodziewałbym się swoistego „wyciskacza łez”, czegoś niezwykle wyrazistego, ale niestety – jest za krótko i zbyt trywialnie. Zaskakująco trywialnie. Spodziewałem się czegoś pokroju „Świat nie gonił tak do przodu” z soundtracku „Thank You For Playing” - całkowitej harmonii i melancholii. Kolejny przykład na to, jak trudna jest ta płyta - bardzo skomplikowana i nieoczywista, co w „Ode” widać jak na dłoni.

„Fairlight” jest jak dla mnie jednym z najbardziej intrygujących utworów Chippy’ego. Ukryty sampel, który pojawia się w 1:40, to moim zdaniem jedna z najciekawszych muzycznych niespodzianek, jakie kiedykolwiek spotkałem na swojej drodze uważnego słuchacza. Po researchu u źródeł okazało się, że to odwrócony sampel z muzyki eksperymentalnej Yuriego Morozova. Wielokrotnie odtwarzałem końcówkę, by po raz kolejny przeżywać te emocje. Jako słuchacz mam słabość do takiej wysublimowanej zabawy samplami, toteż zakochałem się w geniuszu ich doboru w tym utworze. Doświadczenia „The Last Voyage” i wszystkich poprzednich albumów utwierdziły mnie w przekonaniu, że jeśli słuchacz lubi być zaskakiwany muzyką, to Chippy nigdy nie zawiedzie jego oczekiwań.

W klimacie retro i melancholii siedzimy praktycznie od samego początku, ale wyjątkowo czuć to w „Magenta Odyssey”. Utwór długi, najdłuższy ze wszystkich (ponad 5 minut), nie jest przekombinowany, za to lekki i przyjemny. Można odnieść wrażenie, że dryfujemy na falach wyobraźni. Nie ma tu negatywnych emocji – podróż przez krainy „Magenty” przebiega spokojnie, melancholijnie. Inaczej jest z „Easier With You”, choć ten wydaje się być po prostu przerywnikiem. Chaos, tym razem lekkie przekombinowanie i sample z głosem w tle – tak można pokrótce opisać ten track. Zgodnie z celem przerywników kończy się szybko i wypada z pamięci. Na szczęście Chippy nie zostawia nas zawiedzionych, bo to nie koniec.

Po pierwszym przesłuchaniu longplaya, „Lookup Table” od razu uznałem za wyjątkowy. Szczególnie bliski wydał mi się tytuł. Sugeruje on, że utwór może dotyczyć czasu studiów, gdyż nawiązuje do techniki stosowanej np. w programowaniu mikrokontrolerów (z ang. tablicowanie). Muszę przyznać, że moje serce studenta politechniki zostało tym nawiązaniem niezwykle uradowane! W utworze po raz kolejny zwalniamy tempo i uciekamy w świat marzeń. Szczególnie po chaosie „Easier With You” z przyjemnością wpadamy w harmonię i oddajemy się melancholii. Kwintesencja Chippy’ego. Jeszcze około 5 minut i będziemy musieli się rozstać. Pożegnaniem ze światem longplayów jest „Verticle”. Kontynuuje on zamysł tego albumu. Ta kompozycja w odróżnieniu od większości utworów jest pozytywna, być może zapowiada dobre myśli o przyszłości. Jak na wielki koniec albumu przystało, zwalnia tempo i żegna słuchacza uczuciem spokoju duszy (przynajmniej dla mnie). Tak więc był nieporządek i nieład, marzenia i miłość, tragedie i dramaty, ale na końcu pojawia się spokój. Spokój i wiara w dobrą przyszłość, która nas czeka. „Verticle” niejako „stawia nas do pionu” z kolan nostalgii i refleksji, sprawiając, że ruszamy z nadzieją dalej do przodu. Przeszłość nadaje sens przyszłości.

To koniec. Jest to album do którego przekonałem się dopiero po drugim - trzecim przesłuchaniu. Nie jest on tak łatwy i melodyczny, jak dawne kreacje artysty, takie jak „Warsaw”, czy taneczne „Hypervenvilation” oraz „Blaster”, ale zrozumiałem, że ma on swój urok. Tkwi on głęboko i warto wsłuchać się mocniej w album, żeby to odczuć na własnej skórze. Mi się to udało i dzięki temu „The Last Voyage” już na stałe trafił do mojej playlisty. Został on zapowiedziany jako ostatni LP w karierze Ziemowita. Szkoda. Miejmy nadzieję, że rezygnacja z longplayów nie oznacza definitywnego pożegnania z muzyką. Jedynym, w co pozostaje nam wierzyć, jest to, że artysta tego nie zrobi i sprezentuje nam jeszcze kiedyś podróż do swojego mistrzowskiego świata retro lat 80.

mst